literature

Yivohcas i jego Suicide Squad, #1

Deviation Actions

Shadoweses's avatar
By
Published:
304 Views

Literature Text

Drużyna Yivohcasa nie bez powodu nazywana była składem samobójców. Składała się z grupy osób, niekoniecznie mężczyzn, a przynajmniej…. Nie po bliższym przyjrzeniu się, którzy twierdzili, że nie mają nic do stracenia. Normalnie pracowali jako zbiry i po prostu okradali przejeżdżające karawany i możnych. Teraz jednak sprawa miała się inaczej. W Renarii szalała wojna. Chociaż nie oferowano zbyt dobrych pieniędzy, przynajmniej jak na jego gust, za udział w niej, to jedna ze strun głęboko we wnętrzu mężczyzny kazała mu – po długich dniach oporu – podjąć podróż do Rovany i zaoferować swoje usługi królowej. Dlaczego miałaby się zgodzić? A dlaczego nie? Ona t tym układzie też nie miała zbyt wiele do tracenia, szczerze mówiąc. Poza państwem, wolnością i zapewne życiem. Jeśli będą niezadowoleni ze służby pod jej barwami, okradną zapewne pusty i tak skarbiec i wyjadą. Nikt nie potrafił ich wytropić. Nikt nie potrafił ich zatrzymać, do lat szaleli w lasach wzdłuż głównych dróg i nawet kerilońskie grupy pseudoprzestępcze należące do władzy króla nie potrafiły im pomóc. Co zabawne, Yivohcas przestrzegał niektórych praw wydanych przez króla, po prostu nie przejmował się tymi, które kazały mu płacić cokolwiek i komukolwiek.
Na przykład bardzo uważał, by jego drużyna nie strzelała do wilków.
Stępując ku bramie stolicy Renarii siedzący na mocnym koniu półpociągowym przywódca czuł narastająca słabość w kończynach i falę gorącego niepokoju rozlewającą mu się wewnątrz klatki piersiowej. Jeśli jest poszukiwany? Jeśli ktokolwiek z nich jest nadal poszukiwany? To byli dezerterzy, ojcowie, którzy uciekli od dzieci, mężowie, którzy mieli dość żon. Z wyrokiem lub bez, z krwią rodziny na rękach lub niewinnego przechodnia, nieznajomego z baru, tworzyli skład, któremu ciężko było zaufać. Wyglądali jednak na tyle porządnie, że straże dotychczas ich przepuszczały. Yivohcas prowadził ich trójkami, elegancko i równo, niczym prawdziwy oddział wojskowy. Mógł założyć się o swoja prawą dłoń, że ostatnimi czasy tyle cudzoziemskich wojsk napływa do Rovany, że nikt nie podda w wątpliwość ich wyglądu jeśli tylko zachowają profesjonalny szyk. Jako zbiorowisko ludzi różnych narodowości, stanu, upodobań, rzucali się w oczy na trakcie wystarczająco. Chciał, by wszyscy ubrali się jak najbardziej podobnie, jednak w warunkach, w których żyli, nie było to zbyt możliwe.
Na koniu u jego boku jechała smukła, dumna kobieta, jedyny piękny czynnik w ich przesyconej dzikością aparycji. Milczała, rozglądając się uważnie na boki. Jej ciemniejsza niż zachodnie standardy tego wymagały skóra odcinała się na tle drużyny, podobnie jak tarantowata maść jej konia, który niespokojnie kłusował pod sobą, drobiąc w miejscu, ale odmawiając przejścia do stępa. Wyraz twarzy wskazywałby, że amazonka była co najmniej księżniczką, ale nic bardziej mylnego. Po prostu przez ostatnie kilka lat wożona była tak nago, jak tylko Yivohcas miał serce ją rozebrać ze względu na warunki pogodowe i przetrzymywana bez niczyjego towarzystwa jak więzień w kolejnych kryjówkach. Trudno zatem się dziwić, ze gdy w końcu zdecydowała się podjąć umowę z mężczyzną starała się zachować pozory wolnej woli, o której sile przekonała wszystkich jadących za nimi. Ubrana była porządniej niż niektórzy z nich, a jej wierzchowiec nosił na sobie poznaczony wieloma miesiącami podróży sprzęt, który jednak nie zatracił dawnej świetności. Musiał kosztować majątek… co najmniej pięć krów i jeśli dobrze poszło, dwadzieścia tysięcy srebra. Co zabawne, to dokładnie tyle, ile królowa Renarii oferowała za jedna głowę czarnego maga dostarczoną jej w postaci fizycznej.
Reszta drużyny była już bardziej typowa- kilku Renaryjczyków, kilku Nohr’marczyków, jakiś Zenmirczyk, jakiś Sethyjczyk… Można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że co najmniej parę osób pochodzi ze wschodniego kontynentu, może nawet z Aepwestkeyn? Trudno było to ocenić, gdy mijali przejezdnych i pieszych, patrząc spode łba na wszystko, co się ruszało. Ich konie były różnego wzrostu i maści, raczej młodsze niż starsze. Szły niespokojnie, chcąc wyrwać się galopem po bruku, zapewne podobnie jak ich jeźdźcy. Nie nawykli do bycia w szyku, ładzie, porządku. Od tego właśnie uciekli, a teraz przywódca prowadził ich w samo serce jednego z najbardziej konserwatywnych miast w najbardziej konserwatywnym państwie, jakie zaznaczano na mapach zachodniego kontynentu, oczywiście należących do ludzi. Elfy to zupełnie osobna historia. Jechali mimo to posłusznie, lojalni temu jedynemu człowiekowi, który ich nie oceniał i nie planował mordować za małe pomyłki, jak zabicie współbiesiadnika czy kradzież chleba dla dzieci.
Oddział jak na normy zbójeckie był spory, bez dowódcy i jego kobiety było ich piętnaścioro. Niektórzy ukrywali twarze w kapturach, inni dumnie prezentowali poznaczone bliznami i przebytymi chorobami ogorzałe twarze. Zycie, które prowadzili, nie było proste, ale dostarczało dziwnej satysfakcji, osiąganej poprzez całkowitą kontrole nad nim i samodzielne wybieranie zasad, których przestrzegali. Uznawani za niepokonanych, podążali teraz traktem w cieniu murów zamku, przejechawszy już przez całe zbudowane pod budowlą miasto, stanowiące część rovańskiej twierdzy, przygotowanej na oblężenia i srogie zimy. Yivohcas był pewien, że gońce do królowej zostali już posłani, ale nikt go nie zatrzymywał, ludzie raczej spokojnie schodzili im z drogi. Przez miesiące spędzone w lasach Kerilonu zapomniał już, jak twardymi ludźmi byli wszyscy Renaryjczycy. Nie bez powodu magia ognia była w tym państwie najsilniejsza. Wybuchowi, zdecydowani, silni, lojalni, uparci, szczerzy. Te wszystkie przymiotniki opisywały znaczną większość populacji państwa, zarówno mężczyzn jak i kobiety. W zbrojnych oddziałach i luźnych grupach zmierzających do obozów położonych pod miastem znajdowali się woje w niemal każdym wieku powyżej czternastki, obu płci. Dziewczynki nosiły zbroje i miecze z taką samą dumą i łatwością, jak towarzyszący im dorośli rycerze z wieloletnim stażem, co można było wytłumaczyć jedynie faktem, że Renaria, wbrew pozorom, była krajem górskim i niezwykle niebezpiecznym dla samotnych lub przebywających w małych grupach podróżnych. Każdy powinien potrafić się obronić, dowodem na to były właśnie uzbrojone dzieci traktowane z szacunkiem na równi z pozostałymi żołnierzami. Żadnego najemnictwa, w tym przypadku była to walka o ojczyznę, obowiązkowa dla każdej honorowej osoby.
- Stać! – pierwszy raz od granicy ktoś zwrócił się do drużyny bezpośrednio. Rozbójnicy spięli się, ale Yivohcas zachował spokój i gestem nakazał im zatrzymanie się. – Nikt nie ma wejścia poza tę bramę bez okazania dokumentów! – chociaż miażdżony siedemnastoma parami oczu, pozornie samotny strażnik twardo stał przed koniem dowódcy grupy.
- Gdzie można zdobyć te dokumenty? – zapytał natychmiast Yivohcas, cofając wierzchowca, by móc patrzeć Renaryjczykowi w twarz.
- Otrzymują je tylko osoby upoważnione przez królową lub po jej wyraźnym rozkazie, gdy prośba zostanie przekazana przez gońca. – wyjaśnił rycerz, prężąc się nadal.
- Rozumiem, że zbyt wiele osób chciało udać bardzo ważnych i wkraść się na audiencję? – przywódca zbirów westchnął. Nie doczekał się odpowiedzi, najwyraźniej wychodziła ponad program strażnika. Westchnął, wiążąc wodze do siodła i wyjmując nogi ze strzemion. – Grupa rozumiem nie wjedzie. A ja sam?
- Nie ma możliwości, żebym-
- Jedna osoba naprawdę stanowi zagrożenie dla królowej? Tak jej strzeżecie?
- To jest obraza!! – obruszył się strażnik, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić.
- To jedynie luźna uwaga osoby z zewnątrz…. – nie zważając na protesty ani słowa, które przed chwilą padły, Yivohcas zamachnął się i zeskoczył z konia. Zaczął mozolny proces odpasania broni i wyjmowania ich z różnych zakamarków swojego ubrania, zostawiając ostrza i strzałki w sakwach siodła.
- Powiedziałem już, nie wejdzie nikt bez-
- Nie ma pan tutaj za dużo do powiedzenia, panie strażnik ,nie zauważył pan? – drużyna za plecami Yivohcasa parsknęła śmiechem, co sprawiło, że Renaryjczyk się zaczerwienił i chyba zatkał powietrzem. – Idę, czy to się panu podoba czy nie.
- Stać! – zbir nic sobie nie robił z wymierzonej w niego włóczni, po prostu odtrącił strażnika i wszedł na dziedziniec, luźnym krokiem zmierzając w kierunku, w którym przypuszczał, że znajdowała się sala tronowa. – W imieniu królowej, rozkazuję ci stać! – gest, który wykonał Yivohcas nie należał do uprzejmych. – Łucznicy! Zezwalam na strzał! – tego zagrania niektórzy się nie spodziewali. Niemal wszyscy podnieśli głowy, w ciemnych oczach kobiety na tarancie zabłysnęła chyba nadzieja, ktoś przyłożył dłoń do ust, ktoś chwycił za broń.
Dwie strzały niemal jednocześnie wbiły się w szerokie, okryte jedynie jelenią skóra plecy dowódcy, który zatrzymał się zrezygnowany, kręcąc głową z politowaniem. Wygiął ręce do tyłu, wyrwał strzały ze swojego ciała, rzucił je na kamienny dziedziniec i wytarł dłonie w spodnie.
- Następnym razem bardziej się postarajcie. – mruknął, po czym uśmiechając się pod nosem udał się do zamku, poprzedzany przez drobnego chłopca na posyłki, chcącego uratować zapewne niezwykle zagrożone życie królowej.

Kiedy pierwszy szok wywołany tym, co się wydarzyło, minął, strażnik odwrócił się do drużyny czekającej przed bramą z wyraźnym zdenerwowaniem i o wiele większą rezerwą. Dotychczas pomijał ich w swoich przemyśleniach, ale teraz musiał przedefiniować swoje szanse i wyszło na to, że jeśli oni potrafią to samo… to nie miał żadnych. W sumie miło, że zdecydowali się stać tutaj w oczekiwaniu na powrót dowódcy…
- Popisywanie się nie wyjdzie mu na dobre. – mruknął mężczyzna siedzący na smukłym gniadym koniu tańczącym na końcu szyku. Coś w jego pozornie zachodnim ubiorze rzucało się w oczy, pewne subtelne niedociągnięcia kamuflażu sprawiały, że mimo zakapturzenia ukrywającego kolor skóry od razu wiedziało się, że jest to człowiek ze wschodu. Jego wierzchowiec również nie przypominał tutejszych koni, ani półkrewków importowanych z Akrandy. Miał w sobie jakąś nienaturalną smukłość i królewskość, które uderzały w patrzącego bardziej niż misternie pleciony sprzęt.
- Zamknij się, Euil. – mruknął jeździec, stojący przed nim, który mimo spokojnego konia odstraszał potencjalnych obcych rozmówców chłodną aurą, jaka go otaczała. Wystająca spod kaptura dolna połowa jego twarzy poznaczona była drobnymi bliznami, niebieskimi, wyblakłymi tatuażami i nieregularnie golonym krótkim szczeciniastym zarostem, noszącym ślady siwizny.
- Bo co? Spojrzysz na mnie? – podjął słowną walkę Euil, ściągając w pomocach konia i podjeżdżając między rozmówcę i jeźdźca obok niego, rozpychając ich konie i jednocześnie psując szyk.
- Wracaj na swoje miejsce. – syknął środkowy, drobny krótkowłosy chłopak otulony wieloma warstwami materiału niezbyt silnie przylegającymi do jego ciała.
- Nie wkurwiaj mnie. – mruknął ten z tatuażami, zmuszając konia do wepchnięcia się na smukłego gniadosza Euila.
- Ahuzo, ty też. – drobny jeździec najwyraźniej miał jakąś wyższą pozycje, bo obaj parsknęli na siebie i wrócili do szeregu. – Nie wytrzymacie nawet chwili w spokoju? – w dziwnie wysokim głosie drobnego brzmiała przede wszystkim pogarda.
- Coś ci się nie podoba? – warknął Ahuzo, kładąc odruchowo dłoń na głowicy zakrzywionego ostrza kołyszącego się u jego boku.
- Błagam was, chociaż raz… Chcecie, żeby plan szefa się pojebał? – przewrócił oczami dosiadający mocniejszego, ale mniejszego, konia młody mężczyzna, śmiejąc się pod nosem z współtowarzyszy. – Rozpierdolicie wszystko zanim cokolwiek uda mu się powiedzieć…
- Hosho… - mruknął ostrzegawczo chłopiec, zmieniając pozycje w siodle na wygodniejszą.
- Zido, nie widzisz, jak ten idiota trzęsie gaciami? Naprawdę? – wskazał łokciem, gdyż nie chciało mu się podnosić dłoni z siodła, na strażnika. – Zaraz się zesra, wystarczy, że któryś z nas się bardziej gwałtownie ruszy… - Hosho uśmiechnął się z lekka złośliwie, głaszcząc leniwie konia po wystającym kłębie. – Senutrum? – zwrócił się do nienaturalnie wyciągniętego w pionie jeźdźca ukrytego pod peleryną obok niego.
- Hm? – mruknął adresat pytania, odwracając czerń dziury kaptura w jego kierunku.
- Co widzisz?
- Mrmh. – wzruszył ramionami Senutrum, co oznaczało „nic ciekawego.”. Hosho westchnął, wsłuchując się w świszczący oddech towarzysza.
- Jak zwykle pomocny… - przewrócił oczami, odwracając się do towarzyszki po prawej. – Poe?
- Tak? – Poea nawet nie spojrzała na niego, z poważną miną ukrywająca rozbawienie śledząc ruchy łuczników próbujących dyskretnie celować do nich zza malowanych we wzór imitujący kamienie okien.
- Myślisz, że będziemy spać w zajeździe czy w stajni?
- Jeśli Yivohcas nie zjebie, to może nawet w zamku. – odpowiedziała spokojnie, puszczając oczka do łuczników.
- Yyyh. – ramionami Hosho wstrząsnął wymuszony dreszcz. – Nie pisałem się na takie luksusy…
- Zamknij ryj. – Ahuzo znowu nie wytrzymał, tym razem gadania towarzysza z lewej.
- Błagam was, ogarnijcie się do jasnej dupy! – drobny jeździec, Zido, nie wytrzymał. Pozostali ucichli, najeżeni  jak koty w porze karmienia. Poea przekrzywiła głowę, pokazując łucznikowi język. Senutrum zaświszczał bardziej, co oznaczało, że zachichotał.
Takie tam, opowiadanko fantasy.
Mamy z Ilka122 własny świat i jest super <3
Taka wena tylko dzięki Brentowi Weeksowi <3333333

Bohterowie oprócz dumnej panny na tarancie (c) Shadoweses
Świat (c) Ilka122 i Shadoweses ;)
Cudowne imiona dzięki Khanagenowi
© 2015 - 2024 Shadoweses
Comments7
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Arja-Moon's avatar
KOCHAM TWE OPOWIADANIA *o* Są zajebiste